Homilia księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego wygłoszona dnia 10 września 1973 roku
HOMILIA WYGŁOSZONA 10 WRZEŚNIA 1973 ROKU PRZEZ
KSIĘDZA STEFANA KARDYNAŁA WYSZYŃSKIEGO
PODCZAS KONSEKRACJI KOŚCIOŁA GARNIZONOWEGO
POD WEZWANIEM MATKI BOŻEJ OSTROBRAMSKIEJ
W WARSZAWIE – BEMOWIE
Drogi Księże Dziekanie, Księża Kapelani Wojska Polskiego, Kapłani Diecezjalni, Umiłowane Dzieci Boże Bemowa i okolic!
Radość nasza wspólna została dzisiaj dopełniona w tym akcie konsekracji świątyni. Świątyni wybudowanej staraniem kapelanów wojskowych ze szczególną troską i zapobiegliwością Księdza Dziekana Generalnego Wojsk Polskich, wybudowanej na koszt władz państwowych.
Świątynia ta, której głównym przeznaczeniem jest służyć duchową pomocą wszystkim, których powinnością jest stać w obronie Ojczyzny, jednocześnie służy i Wam, Dzieci Boże Archidiecezji Warszawskiej, którzy mieszkacie na Bemowie i tutaj przychodzicie, ażeby nawiedzić mieszkanie Boga z ludźmi.
Może nie wszyscy pamiętają, tak jak ja, tę świątynię w Boernerowie z okresu okupacji, z okresu przedpowstańczego i z okresu Powstania Warszawskiego. Do mnie bowiem należało prowadzić pracę duszpasterską i opiekuńczą w niedalekich stąd Laskach, gdzie służyłem ociemniałym, a później, przed wybuchem i w okresie Powstania, żołnierzom powstańczym jako kapelan Armii Krajowej.
Stąd też związałem się z tą starą kapliczką, właściwie barakiem, do której niekiedy przychodziłem, ażeby stąd brać, jak długo to było możliwe, Najświętsze Hostie dla obsługi ludności. Ludności, która gromadnie uciekała z Żoliborza i kryła się w lasach, w bunkrach, chorując ciężko głównie na tyfus. Były to czasy bolesne. Niesłychanie trudno było dodawać ludziom ducha, bodajże jedynie przez wiarę. Do dziś dnia pamiętam człowieka, którego znalazłem w opuszczonym bunkrze w pobliżu dzisiejszego cmentarza wojskowego pod Izabelinem. Właściwie wszyscy o nim zapomnieli, ciężko chorował na tyfus i przebywał tam w opłakanych warunkach. Zdołałem dotrzeć do Sióstr Franciszkanek z Lasek, ażeby ktoś przyszedł i zaopiekował się człowiekiem ciężko chorym, który, niestety, wkrótce później umarł. Takich wspomnień, Dzieci Boże, jest z tych bolesnych, a zarazem pełnych chwały, dni mnóstwo.
I właśnie dlatego radujemy się, że ta uboga kapliczka, waląca się niemal, wstrząsana potężnymi eksplozjami wojennymi, została dzisiaj przemieniona w mieszkanie Boga z ludźmi. Znać na niej tak niezwykłą troskę i natchnienie religijne, że wszystek smutek odmienił się w radość. Bo ciemności nie ogarnęły Boga, bo nadal światłość świeci w ciemnościach i oświeca wszelkiego człowieka na ten świat przychodzącego. To wszystko dowodzi, Najmilsze Dzieci Boże, jednego: że Ojciec nasz niebieski, Ojciec ludów i narodów, Ojciec naszego Narodu, spojrzał na udrękę ludzi, na straszliwe cierpienia, na wielką mękę matek rodzących przedwcześnie po drodze, uciekające z Żoliborza, które znajdowaliśmy na polach i przygarniali w spalonym domu Zakładu w Laskach, w piwnicach. Znajdowaliśmy też niekiedy łączniczki kursujące do armii powstańczej w Kampinosie albo też przedzierające się z powrotem po dyspozycje i przekazy do centrum walczącej Stolicy. Ginęły po drodze.
To wszystko minęło i nawet niekiedy we współczesnym pokoleniu nie można obudzić wiary, że tak było.
To wszystko świadczy, że dobro jest mocniejsze aniżeli zło, że miłość zawsze zwycięża nienawiść, że wiara i nadzieja są potężną dźwignią i naszego życia osobistego, życia rodzinnego, życia narodowego. Z wiary czerpiemy te wszystkie moce, którymi przyzywamy Boga do naszego serca – bo potrzeba, aby Chrystus dziś jeszcze był w naszym domu, w naszym mieszkaniu, w naszych sercach i myślach. To wszystko świadczy o tej przedziwnej, zbawczej i uświęcającej mocy, jaką Ojciec niebieski przez swojego Syna nadal sprawuje w rodzinie ludzkiej.
Dlatego te bolesne wspomnienia nie zasmucają nas, ale raczej ożywiają w nas wiarę w potęgę miłości Bożej. Te wspomnienia, które przywołujemy dziś, są tytułem do szczególnej wdzięczności za to, że Bóg przeprowadził nas przez ogień i przez wodę i wyprowadził nas na miejsce ochłody. Jeżeli wspominamy dzisiaj te bolesne chwile to dlatego, że w momentach trudnych ludzie mieli zawsze zaufanie do Boga, który im tylko jeden pozostał i innej nadziei nie mieli.
Pamiętam żołnierza, którego przyniesiono spod Młocin do szpitala powstańczego w dzisiejszym Domu Rekolekcyjnym w Laskach. Miał mieć amputowaną nogę, lękał się ogromnie. Lekarz, znany ze swoich olbrzymich zasług, którego widziałem przez trzy dni i noce bez przerwy na nogach, przy stole operacyjnym, gotów był do zabiegu chirurgicznego. Ale żołnierz się lękał, nie chciał się zgodzić. Tłumaczyłem mu, słuchaj: dobrowolnie szedłeś pod lotnisko niemieckie i nie bałeś się kul, a teraz boisz się noża chirurgicznego? Mówi: zgodzę się, gdy ksiądz da mi swoją rękę i będzie mnie trzymał przez całą operację. Mówię: słuchaj, nie ty jeden tu jesteś, muszę spowiadać innych czekających na operację. Pomyśl, ilu twoich kolegów jest tu. Nie zgodził się. Musiałem wtedy wziąć go za rękę i trzymać dopóki nie usnął. Myślę, że takie kłamstwo Pan Bóg mi przebaczy. Wiedziałem, ile czasu operacja będzie trwała. Pomyślicie, jaki ten Prymas jest nieuczciwy. Ale przybiegłem pospiesznie na oznaczony czas i schwyciłem go za rękę wtedy, gdy się miał budzić. Obudził się, uśmiechnął się do mnie, nic nie powiedział. Ja też nie mogłem nic powiedzieć.
Ale tak sobie pomyślałem i wtedy i dziś: jak nieraz najbardziej bohaterski człowiek czuje swoją słabość i ogląda się za Bożą pomocą, choć przecież wypełnia obowiązek z zamkniętymi oczyma. Mogę to samo powiedzieć o kapłanie, który miał poczucie obowiązku i gdy przyszła niedziela szedł na Węglową Górkę, aby tam odprawiać Mszę. Tłumaczyłem mu: słuchaj, nie możesz tam chodzić, to miejsce jest wystawione. Zobaczą ciągnących zewsząd ludzi i rozpocznie się ostrzał. Nie chodź tam, narażasz siebie i ludzi. Odpowiedział: muszę tam być. Wziął małą figurkę Matki Bożej i poszedł. I był przedziwnie spokojny, gdy sprawował świętą służbę i gdy wracał z powrotem do Zakładu. Ale gdy już wrócił i postawił figurkę Matki Bożej na stole, zmienił się nie do poznania. Opuściły go wszystkie siły, kompletny rozkład psychiczny. Dopóki miał przed oczyma obowiązek, trzymał się mocno, gdy obowiązek wypełnił, rozłożył się kompletnie.
Takich przykładów można by przytoczyć dużo. Świadczą one o tym, że podczas wewnętrznej walki poczucia osobistego bezpieczeństwa i zdrowego instynktu zachowania życia – z koniecznością spełnienia obowiązku, choćby z narażeniem własnego życia, to w tych najtrudniejszych chwilach człowiek potrzebuje Bożej pomocy. Słusznie więc Chrystus mówił, że nie masz większej miłości nad tę, gdy ktoś życie swoje daje za braci. I mówią starzy pisarze, jak rzeczą słodką i przyjemną jest umierać za Ojczyznę.
Widzieliśmy Chrystusa na krzyżu z Jego przedziwnym spokojem, bo okazywał największą miłość oddając życie swoje za braci. Podobna jest sytuacja, gdy Chrystus wymaga od swoich kapłanów, jak od ojca Maksymiliana Kolbego w bunkrze głodowym, oddania życia za braci, jak od żołnierza padającego na froncie wiedząc, że swoim ciałem zasłania wrogowi wstęp do Ojczyzny, jak od lekarza niepomnego na osobiste zagrożenie, który nie odstępuje – jak to widziałem – od swego obowiązku nawet pod ostrzałem artyleryjskim, jak od naukowca, który dostaje choroby zawodowej na skutek badań klinicznych, by rozpoznać prawdę. To wszystko jest tak wielką miłością. Nie masz większej nad nią.
Spotkałem kiedyś młodą lekarkę, bladą jak papier. Zapytałem ją, co to znaczy? Choroba zawodowa, odrzekła. Pracowała przy rentgenie. Przecież pani może wybrać inny rodzaj pracy – mówię – organizm pani nie wytrzymuje tego. Nie mogę, odrzekła, bo nie ma następczyń więc ja się poświęcam. Nie wiem, co się z nią stało, bo później już jej nigdy nie spotkałem w swoim życiu. To wszystko wskazuje, Najmilsi, że prawdziwie wielka miłość wyraża się w tym, że człowiek gotów jest życie swoje dać za braci. A ponieważ to rzecz tak trudna, wymagała ona wyjątkowego przykładu. I taki wyjątkowy przykład dał Jezus Chrystus na krzyżu. Tym więcej, że umierając na krzyżu wiedział, że śmiercią swoją przezwycięża śmierć. Pięknie nam mówi o tym sekwencja Mszy Wielkanocnej: Wódz życia króluje, choć martwy – żyw. Będę śmiercią twoją, o śmierci.
Chrystus ma naśladowców. Człowiek, który pada na froncie w obronie Ojczyzny też myśli: moja śmierć będzie życiem dla Ojczyzny, obroną Jej życia. I to jest właśnie ta największa miłość czerpana z przykładu Chrystusa.
A że nawet śmierć na krzyżu jest zapowiedzią życia, wystarczy spojrzeć na ten krzyż i Chrystusa. Chrystusa jakby oderwanego od krzyża. Jakby ten krzyż już nad Nim mocy nie miał. Jak gdyby Chrystus rwał się do życia. Prawdą jest, nie wszystek umarł, jak nigdy nie umiera całkowicie człowiek, który się poświęcił za braci. I dobrze jest wyrażone, w tym symbolu Chrystusa oderwanego od krzyża, męstwo ofiary, zwycięstwo życia nad śmiercią, zwycięstwo ofiary nad osobistym bezpieczeństwem, zwycięstwo wiary nad niewiarą, zwycięstwo miłości nad samolubstwem.
Będziecie się przyglądali w tej świątyni Chrystusowi, którego głęboką myślą twórczą przedstawiono jak zwycięża krzyż i wraca do życia ze swoimi braćmi jako Wódz życia. Wódz życia króluje żywy i On jest zwycięstwem nad każdą śmiercią. Także śmiercią każdego z nas, bo On i nad naszą śmiercią może powiedzieć: Ja, Wódz życia będę śmiercią twoją, o śmierci, śmiertelnym ukąszeniem piekieł.
I my wiemy, że człowiek po najtrudniejszych przeżyciach i nieszczęściach – jak mówił Chrystus do Marii i do Marty – będzie wskrzeszony w dniu ostatnim. I wtedy będzie zwyciężona śmierć przez życie, które daje Chrystus. Tą nadzieją żyjemy, ta nadzieja sprawia, Najmilsze Dzieci, że dziś tutaj jesteśmy. I tę świątynię wybudowaną troską, staraniem, ofiarą, trudem kapelanów wojskowych i waszą współpracą, otaczaliśmy od zewnątrz i od wewnątrz taką uświęcającą troską, jak Matka owija w pieluszki swoje niemowlę, by je osłonić przed wszystkim co mu szkodzi.
Świątynia przecież jest obrazem człowieka. Poświęcona od wewnątrz i od zewnątrz, rozpłomieniona ogniem żywym, z sercem, którym jest ołtarz, na którym zapłonęły światła, przypomina, że to ma być mieszkanie Boga z ludźmi. Co więcej, że każdy z nas, tu w świątyni, ma sobie przypominać, że jest świątynią Boga, że Bóg mieszka w Was, że ciała Wasze są poświęcone Bogu, że nosić macie Boga w sercach Waszych, że jesteście ochrzczeni w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego i nauczani w Imię Trójcy Świętej. I każdy z Was od chwili chrztu szczególnie, małe i większe Dzieci Boże, już nie jest samotny, bo nosi Boga w ciele swoim. Chrześcijanin nigdy nie jest samotny, zawsze jest w najlepszym towarzystwie Ojca, Syna i Ducha Świętego.
I wy, małe dziateczki, które tu siedzicie na tych stopniach, ochrzczone na prośbę waszych rodziców, wy nie jesteście samotne. W każdym z was jest wasz najlepszy Ojciec niebieski, wasz Zbawiciel i Brat – Jezus Chrystus i Święty Duch. Dzięki temu każde z was jest dziecięciem Bożym i każde z was jest pełnym człowiekiem.
Dla odprężenia opowiem wam, jak opisał jeden z kapłanów swoje spotkanie z dwojgiem dzieci. Małe siostrzyczki szły do kościoła, jedna miała lat dziesięć i druga pięć. Oczywiście ta, która miała lat pięć była o połowę niższa od tej dziesięcioletniej. Ksiądz zażartował sobie i powiada im: idzie półtora człowieka. A ta mała pięciolatka mówi: a nie, bo idzie dwa cłowieki. Ksiądz mówi: jak to dwa? Przecież ciebie jest tylko połowa twojej siostrzyczki, zobacz. A ona mówi, ten mały filozof pięcioletni: a nie, bo jak cłowiek to cały. I ten ksiądz zapisał to w swoich wspomnieniach, a ja to przeczytałem. Znam tego kapłana, choć tej małej filozofki nie znam. Ale ile w tym prawdy! Jak cłowiek to cały. Chociaż byłby taki maleńki jak fasolka, gdy jeszcze jest pod sercem swej matki, to już cały.
I właśnie taki cały człowiek jest mieszkaniem Boga. Każdy z nas jest nosicielem Boga. Dlatego, jak przez okna tej świątyni, tak przez nasze oczy musi przeglądać światło Boże. Przez nasze usta musi przenikać słowo Boże. Nasz słuch musi być przedziwnie wrażliwy na wszystko co dobre. I ta świątynia to wszystko nam dziś przypomina. Dlatego ją tak pieścimy, dlatego tak namaszczaliśmy jej ściany, dlatego zapalaliśmy ognie, aby każdy z nas wiedział, że świątynia z kamieni przypomina nam inną świątynię, zbudowaną z żywych i wybranych kamieni na tym Kamieniu Żywym, jakim jest sam Jezus Chrystus.
Wmyślaliśmy się dzisiaj w te przedziwne obrzędy, które sprawował biskup. Ta dzisiejsza dziejowa uroczystość jest najlepszą katechezą, jaką by można przeprowadzić. Pozostawia nam, Najmilsze Dzieci Boże, taką oto lekcję, taką jedną wielką prawdę, że: niebo i ziemia przeminą, ale słowa Boże nie przeminą, że nie jesteśmy niczego pewni, ale tego jesteśmy pewni, co powiedział Chrystus o sobie: Ja jestem z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata. I jeszcze tego jesteśmy pewni, co powiedział wybitny pisarz polski: Msza się odprawia nadal. I będzie się odprawiać nadal, dlatego że Chrystus polecił: To czyńcie na moją pamiątkę, Ja jestem z Wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata.
Powstają więc coraz to nowe ołtarze, na których składana jest Ojcu niebieskiemu Najświętsza Ofiara z Bożego Syna. Ofiara ta uczy nas ofiarnego życia, bo my osobistym swoim życiem jesteśmy wszczepieni w życie rodzinne, domowe, w życie Kościoła i w życie Ojczyzny. Wszędzie, czerpiąc dobro od innych, mamy obowiązek składać ofiarę na rzecz innych. Ołtarz, który jest miejscem Ofiary, niech przypomina każdemu z nas, że takim ołtarzem w nas jest nasze serce, na którym my musimy składać nieustannie ofiarę na chwałę Boga dla dobra rodziny, dla dobra Ojczyzny, dla dobra Kościoła.
Tymi myślami kierowali się również nasi kapelani wojskowi, którzy korzystając z pomocy władz państwowych, wznieśli tą świątynię na chwałę Bogu. Niechby dzień konsekracji tej świątynia, Najmilsi Bracia, był i dla was najwspanialszym momentem, który należy zapamiętać na całe życie, gdy Bóg od was zażąda ofiar. Gdy zażąda ofiar, jak od tylu kapelanów wojskowych w ostatniej wojnie zażądał ofiary największej by życie swoje dali za braci. I kapłani polscy nie cofnęli się ani na frontach, ani w obozach koncentracyjnych i do Chrystusowej Ofiary dołożyli swoją.
I my wszyscy, podobnie jak tylu żołnierzy, jak ci, którym poświęcimy tablicę w przedsionku kościoła, wszyscy uczymy się tej najwspanialszej ofiary krzyża. I chcemy ażeby duch ofiary, który jest zawsze potrzebny dla zdrowia osobistego, rodzin, narodu i państwa, przyświecał każdemu z nas i całej naszej Ojczyźnie.
Niech światła tu rozpalone przenikają przez wasze oczy do waszych dusz gotowych, abyście i wy, jak Chrystus, byli światłością, byli miłością, byli pokojem, byli nadzieją.
Amen.
Tekst homili zachowany w książce Jerzego Bogusława Raczka pt. „Błogosławiony Stefan Kardynał Wyszyński w pamięci Boernerowa”, Warszawa 2020 i umieszczony dzięki uprzejmości Autora